niedziela, 24 maja 2015

Recenzja "Koniec świata w Breslau" - Wrocławski Teatr Współczesny

Quo Vadis Teatrze Współczesny?

Ogromna akcja reklamowa, billboardy, plakaty, wywiady radiowe i telewizyjne zapowiadały superprodukcję na miarę teatralnej stolicy kraju. Przed pierwszym aktem zaczęło się nieźle. Nadzieję rozbudziła scenografia. Szczegółowy opis ulic, placów i budynków z książki zastąpił subtelnie neon z napisem Breslau. Na plus oceniam pomysł z windą, małe a cieszy, do pewnego momentu ożywiał niewartką akcję. Ducha cichego bohatera powieści Krajewskiego dało się poczuć. Co z fabułą? Na swojej stronie internetowej teatr tak opisuje pierwowzór: "Krajewski tworzy misterną intrygę, zręcznie wykorzystując wzory klasycznego kryminału i kreując własny, niesamowity świat." Ile z tego świata udało się przenieść w adaptacji? Niewiele.

Niesmaczne były przerysowane sceny wulgarnego seksu. Czy to "50 twarzy Mocka", czy może powieść detektywistyczna? Oczywiście kwintesencją kryminalnej zagadki są działania sekty morfinistów, jednak sama powieść to nie jest jedna wielka orgia. Większość scen erotycznych była dopowiedziana przez reżyserkę (np. gwałt na Mitzi, seks oralny Smolorza z Sophi). Według reżyser chodziło o pokazanie zgnilizny moralnej ówczesnego Wrocławia, szkoda że zabieg ten negatywnie wpłynął dramaturgię przedstawienia.

Nie udał się zaciąg najemny w postaci Konrada Imieli. Jego Eberhard Mock to infantylny alkoholik z problemami z potencją. Imiela jako pierwszy odtwórca miał niepowtarzalną szansę na wykreowanie postaci. Może na początek ustalmy fakty. Mock nie jest superbohaterem, daleko mu do Herkulesa Poirot. Najsławniejszy radca kryminalny Breslau to pijak, damski bokser, pomiatający ludźmi prostak. Ale ma nosa do ludzi, potrafi przesłuchiwać, zwraca uwagę na szczegóły. Do Mocka Krajewskiego czujemy odrazę, ale jednocześnie podziw. Na pewno nie jest to poczucie zażenowania towarzyszące degrengoladzie Mocka u Olsten. Jedyne co udało się przenieść Imieli z Capitolu to jego jarmarczność. O ile pewne zagrania w stylu filmu noir pasowały do kryminału, to politowanie budziło zaproszenie publiczności na scenę i wspólne harce. Bezbarwnie wypadł Tomasz Orpiński w roli Kurta Smolorza, nieprzekonująco zagrał Jerzy Senator jako dyrektor kryminalny. Nadzieję można pokładać w Poli Błasik (Sophi Mock), nie stworzyła kreacji, ale jak na tak ciężki debiut można uznać, że zagrała poprawnie. Oby jej następna rola kładła większy nacisk na jej zdolności aktorskie, a nie tylko na piękne ciało.

Broniłem Agnieszki Olsten po "Kotlinie", gdyż jak określano przesadnie jej spektakl, ta proekologiczna, feministyczna propaganda miała swoje uzasadnienie. Tak samo jak estetyczne wątki związane z astrologią. To wszystko jest w powieści Olgi Tokarczuk. W adaptacji Krajewskiego po prostu wieje nudą, a to wyrok dla kryminału.

Dlaczego drugi co do wielkości teatr we Wrocławiu traktowany jest przez publikę jak zło konieczne? Teatr stawia na młodych utalentowanych aktorów, w zespole ma kilka doświadczonych perełek. Tymczasem wizja dyrektora Marka Fiedora teatru niszowego kładzie tę scenę na kolana. Obawiam się, że po takim ciosie jak ten ostatni ciężko jej będzie się podnieść.